Wywiad z Andrzejem Grabowskim
W przerwie między zdjęciami do serialu „Odwilż” realizowanymi w Pałacu Młodzieży, kilku uczestniczkom Pracowni Dziennikarskiej udało się porozmawiać z aktorem teatralnym i filmowym, Andrzejem Grabowskim. To było niezwykle spotkanie, zresztą przekonajcie się sami…
Zacznijmy naszą rozmowę nie od aktorstwa, ale od książek, bo przecież każda rola ma swój początek w scenariuszu. Ostatnio zrobiła się moda na kryminały zarówno w literaturze, jak i w filmie. Jak Pan myśli, skąd się to wzięło?
To prawda. Myślę, że wynika to z faktu, że łatwiej jest niespokojnie żyć nie w realu, ale na ekranie. Każdy chyba chciałby być Sherlokiem Holmesem, każdy chciałby strzelać do złego charakteru, być bohaterem i rozwiązywać trudne zagadki. W życiu to się raczej nie uda, więc pojawia się ekwiwalent w postaci filmu, serialu czy książki. Poza tym ta tajemnica… Dlaczego kryminały cieszą się aż taką popularnością? Bo śledząc akcję, czytelnik bierze udział w rozwiązywaniu zagadek, rozwikłaniu tajemnic. Ja sam nie jestem jakimś szczególnym fanem kryminałów, chociaż niektóre są rzeczywiście mocno wciągające.
To teraz porozmawiajmy o aktorstwie, czyli po prostu o Panu. Na czym polega dobre rzemiosło w tym zawodzie?
Najważniejsze to dbać o poprawną dykcję, w filmie tak się ustawiać przed kamerą, aby „złapać” światło. Był kiedyś świetny aktor Jan Himmilsbach – amator, z zawodu kamieniarz. Pewnie go nie pamiętacie, bo jesteście za młodzi, ale on był po prostu genialny. Nie zastanawiał się nad tym, czym jest sztuka aktorska. Wchodził na plan i po prostu był. I tyle. Ważne, aby być na scenie i być przed kamerą, a nie – grać na scenie i grać przed kamerą. A jak to zrobić? To już jest indywidualna sprawa każdego aktora.
Jaki film pozostawił w Panu najciekawsze wspomnienia?
Hmm, to trudne pytanie. Choć wydaje mi się, że te najcieplejsze wspomnienia pozostają w nas z lat młodości. A teraz to już jest inaczej – nie oznacza to, oczywiście, że nie ma ciepłych wspomnień, dobrych wrażeń, ale na tym etapie to już jest po prostu zawód. Jak każdy inny.
Jaka rola uformowała Pana ścieżkę aktorską?
Ja mojego zawodu nie traktuję wcale poważnie i może dlatego znajduję się w tym miejscu, w którym jestem. Nie jestem jakoś szczególnie zakochany w teatrze, filmach, w moich rolach. Niekoniecznie bardzo mi na tym wszystkim zależy. Mam duży dystans. I być może dlatego moje role tak wyglądają, jak wyglądają- nie są zbyt naprężone, zbyt poważne. Ja ich nie chcę zagrać. Ja chcę przed kamerą i na scenie po prostu być. Dlatego nie umiem jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie.
Czy czuł Pan kiedyś szczególne przywiązanie do jakiejś jednej roli?
Pewnie, trudno nie czuć na przykład przywiązania do roli Ferdynanda Kiepskiego. Przecież to 22 lata! Wy nawet nie macie tylu lat, ile ja to grałem. Przeżywając różne chwile, nie lubiąc momentami tego serialu i chcąc z niego zrezygnować, jednak go polubiłem. Trudno więc nie czuć przywiązania do roli Ferdka, bo to przecież prawie połowa mojego życia zawodowego. Ale są też inne role, choćby w „Kwartecie dla czterech aktorów” Bogusława Schaeffera. Tutaj Was zaskoczę – premiera tego spektaklu miała miejsce 50 lat temu! Ja w tym przedstawieniu gram już 43 lata, a obok mnie występują Jan Peszek, Jan Frycz i mój brat, Mikołaj. Z kolei premiera „Scenariusza dla trzech aktorów” Schaeffera to był rok 1987, a jest jeszcze rola w „Chorym z urojenia”, w którym gram od 20 lat w Teatrze Słowackiego w Krakowie. To są role, do których człowiek naprawdę mocno się przywiązuje.
Wróćmy jeszcze na moment do roli Ferdka Kiepskiego – co Pan czuł podczas nagrywania ostatniego odcinka „Świata według Kiepskich”?
Byłem zadowolony, że to już koniec. Minęło tyle lat od nagrania pierwszego odcinka i nie ma już wśród nas tylu głównych aktorów! Zabrakło przecież Ryśka Kotysa, który grał Paździocha, brakło Darka Gnatowskiego, który grał Boczka, nie było Krysi Feldmann, czyli serialowej babki, nie ma Bogdana Smolenia, czyli listonosza, brakło Jurka Cnoty jako Kopcińskiego. Wielu moich kolegów już nie ma, więc przyszedł czas na koniec, bo to już nie był ten sam serial. Nie da się tych wszystkich osób zastąpić.
Co skłoniło Pana do wyboru zawodu aktora?
Skłonił mnie do tego mój starszy brat, który studiował w szkole teatralnej. Ja byłem wtedy w liceum i kilka razy poszedłem na wagary do szkoły, do brata. Spodobało mi się tam… Ładne dziewczyny, fajne chłopaki, super przedmioty typu poprawność wymowy, impostacja głosu, szermierka. Jakież to były świetne przedmioty w porównani z chemią, fizyką i tak dalej! Nie czułem wtedy jakiejś wielkiej, górnolotnej miłości do teatru, ale spodobały mi się bardzo przyziemne sprawy. Byłem zresztą wówczas bardzo młody, maturę zdawałem mając zaledwie 17 lat, bo dużo wcześniej poszedłem do szkoły. Siedemnastolatek z tamtych czasów był zupełnie innym, młodym człowiekiem, niż siedemnastolatek teraz. Wtedy rzadko kiedy śledziliśmy jakiekolwiek informacje, nie było mowy o internecie, nie wiedzieliśmy co to w ogóle jest. Telewizja była w powijakach. Rzeczywistość zupełnie inaczej wyglądała niż obecnie. Być może dlatego nie bardzo jeszcze wiedziałem, kim chcę być w przyszłości. Ale gdy mój brat był w szkole teatralnej poznałem kilka fajnych osób, na przykład Janka Nowickiego, który wtedy miał 27 lat. To był piękny czas. I chyba bardziej względy towarzyskie pchnęły mnie do tego zawodu niż jakaś wyjątkowa ochota zostania wielkim aktorem.
Woli Pan grać w filmach i serialach, czy raczej w teatrze?
Jak się jest w teatrze i „dobrze idzie”, to się wydaje, że właśnie scena jest tym najważniejszym żywiołem. Z kolei w filmie, jeśli stoi się przed kamerą i widzi się, że jest wszystko w porządku, a ludzie, którzy są dookoła na planie, powiedzą dobre słowo to też wydaje się, że to jest najważniejsze. Pamiętajcie, że jeszcze jest estrada! I to też traktuję jako mój żywioł. Nie potrafię więc odpowiedzieć jednoznacznie na pytanie, gdzie i co wolę grać. Wszystko to, co wymieniłem, składa się na jeden zawód, czyli aktorstwo. I wszystko daje satysfakcję.
Ja sobie Pan radzi z popularnością? Jest Pan przecież rozpoznawalny na ulicy, w sklepie…
Tak, to prawda. Zwłaszcza po serialu „Świat według Kiepskich”. Szczerze mówiąc, to jest tragedia. Ja w ogóle nie lubię robić zdjęć, rozdawać autografów. Nie lubię też poklepywania po plecach i nie znoszę zwrotów typu: Ferdek, Ferdziu. Przyznaję, reaguję na takie teksty i zachowania czasem dość ostro. Nie przepadam za tym.
Czy chciał Pan kiedyś zrezygnować z aktorstwa?
Hmm, aż tak to nie, bo doszedłem do wniosku, że nie bardzo wiem, kim mógłbym jeszcze być. Nie mam alternatywy. Choć przyznaję, że uwielbiam gotować i w sumie mógłbym być kucharzem. Ale z drugiej strony, gdy gotuję przez dwa dni, to już mnie to nudzi. Ja nie męczę się w moim zawodzie, nie przeżywam jakoś w sposób szczególny ról, które gram. Nie mam rozterek. Potrafię odmówić grania, gdy mi coś nie pasuje, potrafię przyjąć nawet jakieś niewielkie role. Nie mam z tym problemu. Dobrze mi w tej pracy. Zresztą warto wiedzieć, że zawód aktora jest bardzo wyczerpujący psychicznie. To jest ciągła huśtawka między wzlotem a upadkiem, między sacrum a profanum. Niektórzy aktorzy nie wytrzymują tego wahania i wolą zrezygnować z aktorstwa niż w nim tkwić. Wolą zmienić pracę na bardziej spokojną, stabilną, taką typowo 8 godzinną. Ale to nie ja.
Co uważa Pan za swój największy sukces?
Szczerze mówiąc, nie wiem, choć biorąc pod uwagę wieloletnie granie w niektórych przedstawieniach, to pewnie moje role w „Chorym z urojenia” czy spektaklach Schaefferowskich, a także rola Ferdka Kiepskiego, o czym wcześniej już mówiłem. Utożsamianie się z poszczególnymi postaciami przez tak długi czas jest czymś istotnym dla każdego aktora, nie da się zaprzeczyć. Jeżeli coś się robi przez ponad 20 lat bez przerwy to jest to niewątpliwy sukces. I tak jest w moim przypadku.
Gratulujemy wielu ciekawych ról i dziękujemy za spotkanie. Życzymy też dalszych sukcesów.
Z Andrzejem Grabowskim rozmawiały: Alicja Gałecka, Natalia Odrowska, Oliwia Siwek i Paulina Tsiartsichnaya.